Od razu uprzedzam: będzie dużo czytania. Nie dlatego, że akurat mam aż tyle do przekazania, ale muszę Was, Szanowni Czytelnicy, odesłać do Konkurencyjnego Portalu NaTemat (spoko, NaTemat, niech Wam te dodatkowe kliki na zdrowie wyjdą), który uprzejmy był ostatnio opublikować dwa artukuły: jeden to wywiad z niejaką Eweliną z Warsaw Shore, a drugi – relacja młodej aspirującej reporterki z wyprawy na imprezę w akademiku. O artykułach per se wypowiadać się nie będę – duuużo ciekawsze są komentarze czytelników pod rzeczonymi tekstami. Komentarze to vogule jest chyba najciekawsza rzecz w Internecie. Vox populi vox Dei, i tak jak kiedyś myślałam, że każdy student socjologii w ramach przygotowania do zawodu powinien odbyć wycieczkę do nocnego na peryferiach i przejechać się osobowym na trasie Sędziszów – Kielce, tak teraz myślę, że wystarczy pierwsze lepsze forum i już widzimy, co sie w kraju dzieje. No ale do rzeczy – co się dzieje?

Biedna Ewelina zgodnie z oczekiwaniami dostała hejtem po tak zwanej gębie – że dziwka, że głupia, że bez klasy, stylu, wstyd, żenada i w ogóle to aborcja powinna być dopuszczalna do 20 roku życia. Mogłabym napisać, że z komentarzy bardzo jasno wynika, że nasi komentujący to ludzie na poziomie, sączący prosecco na wernisażach i oddający się dyskretnemu urokowi VIP roomów w najlepszych klubach gdzie nikt się nie upija, nikt nie wymiotuje i nikt nie uprawia – nie daj boże! – seksu, ale będzie to zapewne odebrane jako niepotrzebny sarkazm i uszczypliwość. W końcu nie trzeba być idealnym, żeby krytykować innych, a przysłowie o kotle i garnku pamietają tylko najstarsi górale. Zresztą, nie tu jest pies pogrzebany.

W drugim artykule (streszczam na wypadek jakby komuś jednak nie chciało się nabijać klików Konkurencyjnemu Portalowi) niewinne blondwłose i całkiem sympatyczne z wyglądu dziewczę odbywa wycieczkę do jaskini lwa – akademika Politechniki Warszawskiej i opisuje jak Dante swą wędrówkę przez kolejne etapy imprezy niczym przez kolejne kręgi piekieł. Dużo wódki, mało przepojki, kto nie pije ten z policji, macanki, a na koniec bogu ducha winne dziewczę zostało nazwane niecenzuralnym słowem na “p” i postanowiło dokonać przedwczesnej ewakuacji nie doświadczywszy legendarnego wyrzucania zarzyganych mebli przez okno. Biorąc pod uwagę zauważony już wcześniej poziom komentujących artykuły w Konkurencyjnym Portalu, spodziewałam sie aplauzu. Żaden normalny człowiek z klasą nie chciałby się znaleźć nawet w tej samej dzielnicy co rzeczona impreza – w końcu nie było tam szampana, ciuchów z Moliera ani nie przygrywał Możdżer.

Tyle że, kurde, NIESPODZIANKA. Blondwłose dziewczę dowiedziało się od komentujących że nie zna życia, że jakaś musi być chyba nie taka, skoro nie wie, jak się imprezuje, że akademik to wiadomo – piło się, pije i pić będzie, i jest to tak normalne jak fakt że zima co roku zaskakuje drogowców. Była uszczypliwość, wycieczki w kierunku pozycji materialnej rodziców nieszczęsnej reporterki którzy ani chybi wychowali ją pod kloszem na zamkniętym osiedlu i generalne poczucie lekkiej wyższości państwa którzy “ho ho pamiętają te imprezki w akademiku i jak to było zajebiście, ho ho”.

Nie lubię robić z czytelników idiotów, więc nie będę tłumaczyć, jakie wnioski nasuwają się tu same. Niestety nadal nie jestem w stanie zrozumieć różnicy między chlaniem wódy i macaniem dziewcząt, a chlaniem wódy i macaniem dziewcząt – chyba że chodzi o to, że Warsaw Shore robi to samo co wszyscy, tyle że w telewizji, no więc wiadomo – WSTYD. Bo jak w domu po kryjomu to można przecież potem zaszantażowac znajomych żeby nie wrzucali fot na FB albo się w panice odtagować. Bo przecież jest wielka różnica między wrzucaniem soczystej kurwy między co drugi wyraz, a wyzywaniem nieznajomych w internecie od debili niegodnych życia. Bo seks uprawia sie tylko z jednym partnerem, po ślubie i w pozycji misjonarskiej, a jednorazowa przygoda po alkoholu nie przydarza się nigdy i nikomu, a jeśli już nawet, to przecież nie nam. I tak dalej.

Nie będę bronić Warsaw Shore – program broni się sam tą całą rzeszą ludzi którzy go oglądają (MTV donosi o niespotykanych wręcz wzrostach słupków oglądalności), komentują, hejtują. Jakby ktoś nie zauważył, właśnie to jest wyznacznikiem popkulturowego sukcesu już od dobrych parudziesięciu lat, od kiedy zauważono, że „nieważne co mówią, ważne żeby mówili”. Powiem więcej – ja też to oglądam, tak samo jak oglądałam Jersey i Geordie Shore: od przypadku do przypadku, ale bez obrzydzenia, bo jako osoba dorosła i świadoma co oznacza disclaimer na początku odcinka, wiem czego się spodziewać i głosuję pilotem lub kliknięciem. Uważam te programy za lekko przaśną rozrywkę uosabiajacą gogolowskie: „Z kogo się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie”. I wiem jedno – prędzej poszłabym w tango z Eweliną niż piła to cholerne prosecco na wernisażu z tymi specjalistami od wszystkiego, którzy nie umieją ewidentnie spojrzeć w to popkulturowe lustro. Poza tym słyszałam, że z kijem w dupie niewygodnie się siedzi.