Celeste Barber w inteligentny, zabawny sposób uwypukla wszystkie absurdy show-biznesu i gwiazd. Bywa złośliwa i krytyczna, lecz zawsze do bólu szczera. 19.06 polską premierę będzie miała jej książka Challenge Accepted! Wydawnictwo Muza udostępniło nam fragment.

Mam wrażenie, że obecnie każdy może zarobić. Niezależnie od tego, czym się zajmuje.

Minęły już czasy, kiedy byłam dzieckiem, a rodzice pracowali na trzy zmiany – jako nauczyciel na pół etatu, jako weterynarz w weekendy i co drugi dzień jako szkolna higienistka. Obecnie wystarczy, że wygrzebiesz sobie kłaczek z pępka, wrzucisz go na blog i zanim się obejrzysz, masz swoje prywatne biuro i trzy asystentki, ponieważ jesteś najlepiej płatnym guru do spraw grzebania w pępku w całym kraju.

Prawdziwych żonach z Beverly Hills jest jedna bohaterka, która pracuje jako coach sumienności – tak, tak, zarabia na tym, że wysyła SMS-y swoim „klientom” i spowiada ich z tego, czy byli dzisiaj na treningu oraz czy wypili wystarczającą ilość wody. Uważa się również za najbardziej pragmatyczną i rzeczową ze wszystkich uczestniczek programu, w co i ja, i Erika Jayne szczerze wątpimy.

Istnieje prosty przepis na odniesienie sukcesu na tym polu, który z radością ci wyjawię:

Krok Pierwszy: Bądź atrakcyjna.
Krok Drugi: Otwórz konto w banku.
Krok Trzeci: Wymyśl kilka pozycji, w których możesz trzymać przedmioty przed obiektywem.
Krok Czwarty: Zrób dyplom ze znajomości Photoshopa.
Krok Piąty: Zdeponuj pieniądze na nowo otwartym koncie bankowym.
Krok Szósty: Powtórz.

Zamieściłam około dziewięćset zdjęć z hasztagiem #celestechallengeaccepted. Dostałam pieniądze za piętnaście z nich. Nie potrafię zajmować się czymś, co wzbudza we mnie mieszane uczucia. Tak jak w przypadku seksu analnego – wzbudza we mnie mieszane uczucia, więc go nie uprawiam.

Odzywa się do mnie wiele firm z zapytaniem o promocję ich produktów. Zazwyczaj są to herbatki oczyszczające, koktajle zastępujące posiłki i tabletki odchudzające – a ja nie jestem zainteresowana współpracą. Zupełnie. Zawsze odpisuję dokładnie w ten sam sposób:

„Nie promuję produktów, które sprawiają, że kobiety myślą, iż muszą wyglądać w określony sposób lub czuć się w określony sposób”.

Następnie tańczę po domu nago do piosenek Beyoncé i czuję się, jakbym zrobiła coś dobrego dla ludzkości.

Problem polega na tym, że w zestawie z popularnością na Instagramie otrzymuje się pewną reputację. Nie mogłabym się jednak bardziej różnić od instamodelek i influencerek. Jestem aktorką komediową i chociaż jestem niesamowicie wdzięczna tej platformie społecznościowej, pozostaje ona dla mnie tym, czym jest: miejscem, w którym mogę umieszczać efekty mojej pracy, nie sposobem na życie.

Niejeden raz słyszałam o swoim „brandzie”. „Odmówiłaś, żeby zachować spójność swojego wizerunku i swojego brandu?”

Brand?! Co takiego?! Nie. Najzwyczajniej w świecie uważam, że sprzedawanie tabletek odchudzających świeżo upieczonym matkom to bzdura i nie chcę być tego częścią. Pomijając „sprzedawanie się” i niszczenie spójności „brandu”, uważam, że wpędzanie kobiet w poczucie winy spowodowane ich wyglądem to zwykła podłość.

Internet potrafi być czasami wredną świnią. Nie taką świnią jak Chelsea Handler, która zachęca kobiety do wzajemnego wsparcia i jak prawdziwa zołza rozlicza nas z naszego postępowania. Mam na myśli świnię w stylu Khloe Kardashian, która wyzywa swoją matkę Kris od suk i dziwek.

Internet posiada magiczną umiejętność podnoszenia nas na duchu, ale zdaje się, że jego zdolności wpędzania nas w kompleksy związane z tym, jakimi jesteśmy rodzicami i czy mamy szczupłe kolana, są nieograniczone.

Uczynił świat mniejszym miejscem, do tego stopnia, że wiemy, co dzieje się po drugiej stronie świata dokładnie w tej samej sekundzie. Wczoraj chyba słyszałam, że królowa Elżbieta pojawiła się na Tygodniu Mody, kurde! Same pomyślcie – jeśli to nie jest prawdziwa rewolucja, to nie wiem, co nią jest.

A jednak, na tę chwilę, Pornhub ma większe zasługi w zakresie poprawy naszego samopoczucia niż blogerki. Nic nie cieszy mnie bardziej od tego, że Internet sprawił, iż jesteśmy ze sobą naprawdę blisko, a striptizerki mogą pretendować do miana doktora nauk medycznych. Ale Internet jest też miejscem, w którym hejterzy hejtują i wydaje im się, że to, co mają do powiedzenia, powinno nas wszystkich obchodzić.

Nie jestem blogerką – nie jestem mamą-blogerką, blogerką modową, nie jestem nawet blogerką kulinarną (chociaż myślę, że jeśli musiałabym już wybrać jeden rodzaj blogowania, mogłabym się w to naprawdę wkręcić). Nie jestem felietonistką, za dużo nie tweetuję i staram się unikać tego, co mogłoby utożsamiać mnie z czymkolwiek innym niż aktorstwo, komedia i pisanie.

Poznałam kilku blogerów – Boże drogi, to naprawdę gruboskórni ludzie. – To część naszej pracy – mówią. – Muszę przeglądać komentarze i wysłuchiwać tego, co moja publiczność ma do powiedzenia. – Biorą wszystko do siebie, następnie tworzą sensowną i elokwentną odpowiedź, która uwzględnia wszystkie opinie lub przeciwstawia sobie dwie grupy komentujących, przyciągając w ten sposób jeszcze więcej uwagi, następnie cały cykl zaczyna się od początku i dyskusja ponownie przybiera na sile.

Dziękuję, to nie dla mnie. Zupełnie nie kręci mnie ta branża. Tworzę, żeby wywołać uśmiech na czyjejś twarzy i może żeby jeszcze pokazać, jak absurdalna jest kultura celebrytów i sławy. Cieszę się, że moja praca czasem pobudza do dyskusji, ale nie przeglądam komentarzy po to, żeby na nie odpowiadać.

Kiedy po raz pierwszy moja praca zaczęła przyciągać uwagę (Czy zdejmowanie z siebie ciuchów i robienie sobie głupich zdjęć w imię dobrej zabawy można nazwać pracą? Cóż, jeśli Paris Hilton może podłączyć swój iPod pod głośnik na Ibizie i nazywać siebie DJką, to i ja mogę nazywać swoje zajęcie pracą, co mi tam!) czytałam dokładnie wszystkie komentarze. Wszystkie. Zrobił się z tego rodzinny biznes. Moje pasierbice wrzeszczały: – OMG, Sarah Hyland właśnie zaczęła cię obserwować! lub – Paris Hilton polubiła jedno z twoich zdjęć! lub – Nie jesteś moją matką! Nienawidzę cię!

Api przejął rolę firmowego ochroniarza. Kiedy leżeliśmy w łóżku z nosami w telefonach (ten ogień wciąż płonie, dziewczyny…), potrafił wymamrotać, nie spuszczając oczu z ekranu: – Użytkownik DebilDebil255 skomentował, że miałby ochotę sprać ci tę grubą dupę, powinnaś go zablokować. – Lub innym razem: – Użytkownik Peaceandlove napisał ci, że chciałby wiedzieć, gdzie kupiłaś sukienkę. To pewnie miła dziewczyna, napisz jej w prywatnej wiadomości, kochanie, może napisz jej też, że są inne kolory. – Mój mąż nie robi rzeczy po łebkach.

Tak było na początku, ale teraz moje nastawienie diametralnie się zmieniło. Nie czytam i nie odpisuję.

Jeśli publiczność chce oglądać moje zdjęcia i wyzywać mnie od grubasów, to okej. Nie będę zachwycona, ale jakoś to przełknę. Jeśli ktoś przegląda moje fotki i wyzywa osoby, które parodiuję, od kościstych pind, to znaczy, że ZUPEŁNIE się nie zrozumieliśmy. Ale nic nie mogę zrobić – nie jestem ich matką, muszą ogarnąć się sami. Poza tym, pewnie żyją w piwnicy i spędzają całe dnie na publikowaniu złośliwych komentarzy pod adresem innych, nie mnie ich oceniać.

Nie mam zamiaru narzucać nikomu zdania na temat tego, czym się zajmuję – jestem tu po to, żeby pokazać wam drugą stronę, prawdziwą, i mam nadzieję, zabawną stronę Internetu. I właśnie dlatego nie będzie ze mnie żadnej blogerki, interakcja nie wychodzi mi najlepiej, i nie posiadam ani umiejętności, ani siły, żeby się bronić, czy wyjaśniać, o co mi chodziło. Uwielbiam działać, niekoniecznie strzępić język na temat tego, co robię. Jak mówi Amy Poehler: „Gadanie? Nie w tym rzecz. Rzecz w tym, żeby zrobić daną rzecz”. Ja również nie chcę gadać, chcę działać.

Często się zdarza, że słyszę teksty w rodzaju: „Powinnaś wykorzystać swój profil, żeby zrobić TO lub TAMTO”. Myślę sobie wtedy: „Taaak… zgadzam się z tobą całkowicie. Powinnam wykorzystać mój profil, żeby zwrócić uwagę na nieludzkie traktowanie leniwców w niewoli, ale nie po to robię to, co robię; zaczęłam robić sobie zdjęcia, żeby rozbawiać innych, a dodatkowo miałam dosyć tego, że media społecznościowe wzbudzają we mnie zupełnie inne uczucia, niż te, które powinny wzbudzać”.

Ale wreszcie, któregoś dnia, postanowiłam pójść na całość.

Postanowiłam się zaangażować społecznie i uwierzcie, moje intencje przyniosły zupełnie odwrotny skutek. Zrobiłam coś miłego, a Internet zareagował wściekłością. Dziką wściekłością.

Spotkałam się z jedną taką panią, nazwijmy ją panią Dobrochną Dobroczynną. Znałam ją przez organizację dobroczynną, której obie jesteśmy ambasadorkami. Pani Dobroczynna jest blogerką i „dołączyła do panteonu blogowych gwiazd” po długich latach pisania artykułów na blogu. Jest autorką prześmiesznego posta o tym, jak wygląda seks małżeński, kiedy wasze dzieci domagają się uwagi – który trafił do serc czytelników w najdalszych zakątkach świata; następnie zaś zrekrutowały ją informacyjne portale internetowe, a reszta to już historia i mnóstwo ciężkiej pracy. Ma również na koncie udział w reality show, kiedy była młodsza. No, ale wszyscy jesteśmy zakutymi pałami i robimy durne rzeczy w wieku dwudziestu lat. Ma grono swoich wiernych czytelników, którzy bezgranicznie ją wielbią, a ona wielbi ich ze szczerą wzajemnością, tak przynajmniej wygląda to z boku.

Tamtego dnia najwyraźniej kłóciła się w domu z mężem (obecnie eks-mężem) i zamieściła zdjęcie, na którym siedzi zapłakana na podłodze w hotelowej łazience. Już taka jest, otwarta i szczera i daje innym samą siebie z całym dobrodziejstwem inwentarza. Na tamtym zdjęciu wyglądała na smutną. Bardzo, bardzo smutną.

Wiem, czym jest smutek. Wiem, że wiele z nas zna go z autopsji. To potworne, ciemne i zimne uczuciowe odludzie, do którego nikt prócz nas nie ma wstępu. Tamtego dnia mrok zakradł się do jej duszy, i chciała powiedzieć wszystkim tym, których zazwyczaj wspiera, jak bardzo jest jej smutno.

To nie w moim stylu, ale doskonale rozumiem, dlaczego to zrobiła, i dlaczego czasem robią tak inni. Mają swoją przestrzeń, bezpieczną i wspierającą społeczność, więc kiedy coś złego dzieje się w ich życiu prywatnym, mogą schronić się w swojej wirtualnej wiosce. I ja czuję masę wsparcia i życzliwości płynącej od moich followersów, ale myślę o nich bardziej w kate­goriach publiczności niż w kategoriach wspólnoty – pewnie to wina drzemiącej we mnie aktorki. Dla każdego coś innego.

Pani Dobroczynna jest silna, z pozoru nieustraszona, zuchwała, głośna, szczera, wrażliwa, daleka od ideału i przede wszystkim autentyczna. Cholernie autentyczna – a w związku z tym, że swoją autentycznością zwróciła na siebie oczy opinii publicznej, wszyscy czegoś od niej chcą i najchętniej rozerwaliby ją na małe kawałeczki bez względu na konsekwencje.

W jej wirtualnej społeczności roi się od królowych odmienności, a jej udało się stworzyć przestrzeń, w której nikt nie ma problemu z tym, że ktoś odstaje od „normy”. Tamtego smutnego dnia wezwałam na pomoc tamtą społeczność, jej społeczność, żeby wyciągnęła do niej rękę.

Skontaktowała się ze mną pewna miła pani z kręgu fanów Dobroczynnej i powiadomiła mnie, że zorganizowała dla niej zbiórkę pieniędzy, żeby dziewczyna mogła wziąć pod pachę butelkę wina i zrobić sobie urlop od świata, który daje się jej we znaki i regularnie kopie ją w tyłek. Nic wielkiego, od tego są przyjaciele. Był to również sposób na to, żeby się w jakiś sposób odwdzięczyć, ponieważ zarobiła sobie na sławę osoby, która pomogła wielu kobietom, ściągając je z przysłowiowego parapetu.

Jako samozwańcza Beyoncè Internetu i jako że mam większy zasięg, zorganizowałam spontaniczny streami opowiedziałam o tym, co zamierzam oraz powiedziałam, że jeśli mają ochotę pomóc, to mają ku temu okazję i sposób.

Hm, biedna, mała, głupia, Beyoncè Internetu.

Zalało mnie tsunami hejtu. Nie był to hejt klasycznych internetowych trolli, żadnych tekstów w stylu: „Ty tępa dzido, odetnę ci palce u stóp tępym nożem”, o nie. Znacznie bardziej wyszukane komentarze, wymierzone prosto w serce: „Moja siostrzenica urodziła się z rzadką wadą serca, powinnaś pomóc jej, a nie zbierać pieniądze po to, żeby kupić komuś wino”. Trafiony.

Było oczywiście również wiele życzliwych osób, którym pomysł się spodobał. Ktoś dorzucił kilka dolców do zbiórki, ktoś napisał miłą wiadomość o treści: „Świetny pomysł”. Byli też tacy, którzy nie zrobili nic – darzę ich jednakową sympatią. Wreszcie, znaleźli się ci, którzy uznali, że bycie niemiłym i wbijanie mi złośliwych szpil przyniesie im pożądany rezultat.

Wiecie, co mówią o opiniach.

Kiedy pani Dobroczynna zorientowała się, co się dzieje, błagała mnie, żebym zamknęła zbiórkę. Zdenerwowałam się jeszcze bardziej. Chciałam tylko pomóc, i wiem, że oprócz mnie było mnóstwo osób, które też chciało coś zrobić. To początek, środek i koniec tej historii. Strasznie zirytował mnie fakt, że wszyscy uznali tę sytuację za doskonałą okazję, żeby powiedzieć mi, kogo mogę wspierać, a kogo nie. Stałam się rozdrażnionym niedźwiedziem internetowym.

Pani Dobroczynna jest niesamowita. Odpisuje na wiadomości od swoich fanów, wypowiada się publicznie w wielu sprawach i jest mocno związana ze swoją społecznością. W kwestii zbierania datków na cele dobroczynne jestem przy niej zapomnianą ubogą rudą krewną. Wiem, że ambasadorowanie organizacji charytatywnej to nie konkurs piękności, nie jestem pewna, czy w ogóle istnieje tego typu określenie w słowniku, ale jeśli tak jest, to ona niejednego potrafiłaby powalić w nim na cyce. Wiem, że ani ona, ani organizacja nie patrzą na to z takiej perspektywy, ale to dlatego że jest w tym najlepsza. Żaden zwycięzca nie zwraca takiej uwagi na współzawodnictwo, jaką poświęcają mu przegrani.

Zamknęłam zbiórkę i razem z panią Dobroczynną zdecydowałyśmy przeznaczyć pieniądze na Rafiki Mwema, organizację pomagającą kenijskim dzieciom, które padły ofiarą wykorzystywania seksualnego. Obie jesteśmy mocno zaangażowane w jej działania. Zrobiłam kolejny stream i oznajmiłam, że zbierane środki zostaną przeznaczone na cele dobroczynne.

W dalszym ciągu pojawiały się głosy sprzeciwu i niezadowolenia, a ja, w przeciwieństwie do drugiej Pani Ambasadorki Rafiki, miałam to gdzieś. Miałam dość.

Ellen DeGeneres – Czy ona w ogóle potrzebuje nazwiska? Czy nie zorientowalibyście się, o kim mówię, gdybym po prostu napisała Ellen? Czekam na privy – mówi, że należy czytać zarówno pozytywne komentarze, jak i te negatywne. Nie można podchodzić selektywnie do opinii widzów.

Nie mogę się z nią w tej kwestii zgodzić – i chyba tylko w tej. Droga Ellen DeG – okej, wiecie, o kim mówię – nie zamierzam przyjmować wszystkiego z dobrodziejstwem inwentarza. To ja tu rządzę i ja decyduję, co będę czytać, więc jeśli chcę czytać tylko pozytywne opinie, to tak będę robić. Wokół mnie jest MNÓSTWO do bólu szczerych osób, które tylko czekają na okazję, żeby zmieszać mnie z błotem, więc cieszę się, kiedy kadzą mi moi widzowie, ponieważ wiem, że moi najbliżsi, mój wewnętrzny krąg, moje prywatne pogotowie ratunkowe – czuwa przy mnie w gotowości z gaśnicą na wypadek pożaru w burdelu, i jeśli sprawy wymkną się spod kontroli, będzie wiedziało, co robić.

Niezależnie od tego, czym się zajmujesz, zawsze znajdzie się ktoś, komu to się nie spodoba. Jestem pewna, że to te same osoby, które narzekają na zbyt mocne słońce w zimowe popołudnie i dzieci, które zbyt dobrze się bawią w parku.

Chciałabym zakończyć ten rozdział jakimś niesamowitym InstaCytatem o wyższości nad hejterami, ale nie znoszę, kiedy ktoś udziela mi rad, o które nie prosiłam – sama też ich nie udzielam. Myślę po prostu, że wystarczy znać swoje miejsce w szeregu.

Powyższy fragment pochodzi z książki Celeste Barber Challenge Accepted!, która 19.06 ukaże się nakładem wydawnictwa Muza. I którą Wam szczerze polecamy. Możecie w dobrej cenie kupić ją na stronie wydawnictwa.